W Batumi

To były pierwsze dni września kiedy swoją przekorną naturę przypłaciłem zesłaniem. Jednak fortuna mi sprzyjała. Znalazłem się na plaży w Batumi gdzie Mały Kaukaz schodził do Morza Czarnego. Trwała tu nieustanna walka żywiołów. Metaliczny stukot jaki wydawały kamienie rzucane przez fale na brzeg brał się z silniejszego niż nad Bałtykiem przyboju. Z czasem ścierał on część kamieni na piasek. Kamienista plaża rosła o kilka metrów każdego roku. Materiał przynoszony był z gór przez rzekę Czoroki. Później kamienie były przesuwane przez prądy morskie. W ten sposób batumska plaża ciągle rosła.

Na plaży jeszcze we wrześniu stacjonowali ratownicy. Ich praca wymagała elastycznego godzenia dwóch sprzeczności. Po pierwsze pilnowali dobrego samopoczucia gruzińskich księżniczek. Po drugie uważali by Posejdon i Afrodyta nie pochłonęli kolejnych śmiałków.

Pojedyncza nietypowa fizjonomia wzbudziła zaciekawienie jegomościa w moim wieku, który doglądał tu swojego plażowego interesu.

 – Skąd do nas przybywasz bracie? Może leżaczek? – odezwał się po rosyjsku.

 – Jestem Polakiem, ale dopiero co przyjechałem i właśnie spaceruję po plaży.

 – Jak ci się podoba nasze miasto?

 – Rzeczywiście robi wrażenie, ale widzę, że jest w budowie i za jakiś czas będzie tu jeszcze piękniej. – To wystarczyło żeby się polubić.

 – A Gruzinki? Te u nas na plaży… Podobają ci się? – kontynuowaliśmy luźną rozmowę. Gdy zamilkliśmy wyciągnąłem z kieszeni pomarańczowy gwizdek „Foxa”, którego używałem w pracy, do której miałem sentyment i którą teraz biernie obserwowałem. Moja ciekawość i przekorna natura dzięki, którym się tu znalazłem skłaniały mnie do interakcji chociażby przez zwykłe przeszkadzanie. Zacząłem bawić się gwizdkiem pogwizdując coraz głośniej. Ratownik spojrzał spode łba w naszym kierunku. Mój dotychczasowy rozmówca krzyknął: – On jest ze mną. Jest tu gościem. Natychmiast zamknęło to sprawę. Odtąd zawsze miałem wrażenie, że przysługiwał mi w Gruzji specjalny status – byłem gościem. Postanowiłem jednak nie szafować swoimi przywilejami. Przynajmniej bez potrzeby.

Latem do popołudnia życie w Batumi toczyło się na plaży, w parkach, przy bulwarze i fontannach. Chłodniejsza niż powietrze woda i bryza orzeźwiały i dawały wytchnienie od rozgrzanych ścian budynków i ulic oraz zgiełku największego portowego miasta Gruzji. Plaża i bulwar kończyły się w porcie. Na redzie stały tankowce po kolei wypełniane w porcie naftą, która docierała tu koleją i rurociągiem z nad Morza Kaspijskiego. Od północnego zachodu nad portem górowała Mtirala. Mimo, że od wybrzeża oddalona była o około sześć kilometrów, miała wysokość ponad tysiąca trzystu metrów i ponad trzysta deszczowych dni w roku. Wokół Mtirali zwykle wisiały chmury. Benze, które znajdowało się po drugiej stronie portu w tym samym kierunku co Mtirala było już właściwie dzielnicą Batumi. Dawniej w BeNZe skrót od „Batumskij Neftepererabatywajuszczij Zawod” swój rewolucyjny marsz po władzę rozpoczął Iosif Wissarionowicz Dżugaszwili znany szerzej pod pseudonimem „Stalin”. Gdy mieszkałem w Batumi stało tam godne polecania muzeum braci Nobel.

Dynamiczny rozwój Batumi rozpoczął się w tysiąc osiemset siedemdziesiątym ósmym roku w granicach carskiej Rosji od nadania miastu statusu porto franco. Wcześniej jednak trafiło tu na zesłanie jeszcze po powstaniu listopadowym sporo Polaków. Później Car nie zrobił już tego błędu. Osuszania błot, które otaczały miasto podjął się Polak w służbie carskiej generał Żygulski. Podobno Polaków nie brała malaria. Mieli stosować się do zwyczajów i rad mieszkańców okolicy. Ci z sympatii nie szczędzili im rad. Problem malarii rozwiązywano dietą wzbogaconą o znaczne ilości zielonego pieprzu. Dwukondygnacyjna, kameralna zabudowa przylegającego do portu starego Batumi z meczetem oraz centrum miasta pochodziły właśnie z tego okresu. W centrum stały synagoga, kościół katolicki obrządku ormiańskiego. Gruziński kościół prawosławny został wybudowany w pierwszych latach XX wieku jako katolicki. Mieszkańcy twierdzili, że został wybudowany przez … Polaków, choć na pewno sponsorami byli bracia Zubalaszwili. Na przełomie XIX i XX wieku do Gruzji Polacy jeździli podobnie jak dziś jeżdżą na zachód. Można tu wtedy było zarobić. Pod koniec XIX wieku w Gruzji co drugi lekarz, co drugi inżynier kolejowy, architekt był Polakiem, a budowano wtedy sieć Kolei Zakaukaskiej.

Kilka lat wcześniej na drugim końcu Zakaukazia w oddalonym o osiemset kilometrów Baku gorączka nafty ogarnęła przybywających na dzikie południe poszukiwaczy szybkiego zysku. Wśród nich znaleźli się przypadkiem szwedzki chemik Robert Nobel, brat Alfreda i Ludwika. Bogate rodzinne doświadczenie inżynierskie i biznesowe szybko przekuwał w realne sukcesy i w miejscu dzisiejszego Benze wybudował rafinerię. Wysoka sprawność ekonomiczna przedsięwzięć braci Nobel była efektem wysokiej sprawności organizacyjnej, harmonijnie połączonej z misją cywilizacyjną. Troska o warunki bytowe pracowników, dostarczanie paliwa do lamp, a wkrótce i do silników szybko przełożyło się na sympatię i popularność. Ich produkt stopniowo wyparł naftę amerykańską z rynku rosyjskiego. W miarę upływu czasu i wzrostu produkcji coraz więcej nafty trafiało najpierw koleją, później ropociągiem do Batumi. Tu Morze Czarne z jednej strony otwierało światowe rynki, z drugiej strony wystawiało na konkurencję z Rothschildami i Rockefellerami. Do Batumi zjechali najzamożniejsi ówczesnego świata. Powstały hotele, domy, kafejki, budynki administracyjne i portowe obsługujące międzynarodową rzeszę biznesmenów. Na pobliskich wzgórzach Chińscy ogrodnicy założyli plantację herbaty.

W porcie wędkarze zbici w gęste grupki niczym kiście winogron wędkowali i gawędzili. Trudno było odgadnąć, która czynność jest dla nich ważniejsza. W te wyjątkowe dni gdy niebo było przejrzyste i bezchmurne na północnym zachodzie dostrzec można było sterczące nad morskim horyzontem ośnieżone szczyty Kaukazu. Zwykle podnoszące się do przejścia nad górami chmury wywoływały przelotne, ale intensywne opady co przesądzało o subtropikalnym klimacie Batumi.

Zachód słońca przynosił ulgę. Temperatura spadała poniżej trzydziestu stopni Celsjusza. Tak jak na moich rodzinnych Kaszubach lubiłem wpatrywać się w morze o zachodzie słońca. Niedaleko ode mnie Ormianie piekli szaszłyki i grali w karty. To był raj na ziemi dla ludzi ciekawych świata, potrafiących delektować się różnorodnością. Teraz szeroko pootwierane kafejki w centrum miasta zaczynały tętnić wielokulturowym życiem. Słychać było gruziński, rosyjski, turecki, angielski i ormiański, a gdzieniegdzie gorące kaukaskie rytmy i muzykę puszczaną do tańczących fontann.

Gdy z mapą w dłoniach przemierzałem odnawiane uliczki w poszukiwaniu ciekawych miejsc zauważyłem, że starsi mieszkańcy mieli wyraźny problem z lokalizacją. Posługiwali się starymi nazwami ulic nadanymi jeszcze w czasach ZSRR. Przebudowywane miasto zmieniało się tak szybko, że sprawne poruszanie się po nim było dla nich problematyczne.

W Batumi były dwie tętniące życiem kafejki, do których często wracałem. „Vinyl” znajdował się w samym centrum niedaleko irańskiego konsulatu. Zza szyb „Press Cafe” dobrze było widać port i remontowane na nabrzeżu statki i wodoloty.

W niewielkiej odległości od Batumi położone były: Sameba ufortyfikowane trzystu metrowe wzgórze z cerkwią i z widokiem na miasto, ogród botaniczny oraz słynne herbaciane pola Batumi.

Batumi było wymarzonym miejscem do wypadów w głąb bogatej przyrodniczo i krajobrazowo Adżarii. Na stromych zboczach Małego Kaukazu porozrzucane były malownicze wioski. Poprzecinane strumieniami i pozszywane mostami linowymi, sprawiały wrażenie jakby czas o nich zapomniał. Szczyty dwutysięczników już od końca września pokrywał śnieg. Każda dolina była inna. Choć wszystkie były podobne, nie było dwóch takich samych domów. Średniowieczne, kamienne fortece i klasztory oraz wodospady harmonijnie dopełniały ten krajobraz.

Stracone pokolenie

Byliśmy przybyszami z zachodu – młodymi Europejczykami i Amerykanami. Dzięki gościnności Gruzinów było nam łatwiej. Większość z nas pracowała w szkołach lub brała udział w różnego rodzaju projektach organizacji pozarządowych. W ten sposób rozpoczynało się nasze życie zawodowe.

Niektórzy z nas byli oczytani, świetnie wykształceni i znali po kilka języków obcych. Nie baliśmy się wyzwań. Ciekawość świata zagnała nas aż tutaj. Pomimo tego „u siebie” – we Włoszech, w Polsce czy w Hiszpanii nie mielibyśmy szans na znalezienie zajęcia, które korespondowałoby z naszymi kwalifikacjami i zainteresowaniami. Tu byliśmy szanowanymi ze względu na wykształcenie, znajomość języków i umiejętności Europejczykami i Amerykanami. Wielu z nas było bogatych w doświadczenia z podróży zagranicznych. Jeśli decydowaliśmy się pozostać tu na dłużej nie musieliśmy zaczynać karier zawodowych od niewdzięcznych i stresujących prac w korporacjach.

Po godzinach pracy, kafejki w większych miastach służyły nam za stałe miejsce spotkań. Byliśmy w podobnym wieku, w podobnej sytuacji i mieliśmy podobne problemy. Było o czym dyskutować. Przynajmniej na początku łatwiej nam było komunikować się ze sobą wzajemnie niż z autochtonami. Wszyscy mieszkaliśmy z gruzińskimi rodzinami i to wymagało wysiłku adaptacyjnego, w którym się wzajemnie wspomagaliśmy. Tworzyliśmy wspólnotę – wymienialiśmy informacje i techniki radzenia sobie z problemami. Ci z nas, którzy w Gruzji byli dłużej mieli już wiedzę i kontakty. Ci, którzy zdołali nauczyć się gruzińskiego byli jeszcze cenniejszymi rozmówcami i to oni nadawali ton naszym spotkaniom. Każdy z nas coś z takiej wymiany informacji wynosił – zwykle więcej czerpał na początku by w miarę upływu czasu coraz więcej wnosić. Mieliśmy wsparcie właścicieli kafejek, którzy interesowali się nami i często mieli na koncie jakieś wyprawy czy dłuższe pobyty w Europie lub w USA. Do „Vinyla” często zaglądali dziennikarze z ulokowanej niedaleko Adżarskiej Telewizji. Można też było napić się piwa czy doskonałego miejscowego wina z przedstawicielami lokalnej, żywej i niezwykle barwnej bohemy artystycznej.

Często dobieraliśmy się w grupy do wspólnych wycieczek czy odwiedzin przyjaciół w innych miastach czy po prostu żeby miło ze sobą spędzić czas. Okazji było całkiem sporo. Mogło to być karaoke organizowane przez Amerykanów w Zugdidi dla zbiórki pieniędzy na jakiś szczytny cel. Były zloty obcokrajowców jak ten w Martwili z meczem Gruzini kontra reszta świata. Wreszcie piękno Kaukaskiej przyrody tej martwej i tej ożywionej sprawiało, że w czasie mojego ośmiomiesięcznego pobytu w Batumi dwóch Amerykanów wzięło sobie Gruzinki za żony – część z nas jeździła więc i na wesela. W ten sposób stracone pokolenie, które w swoich ojczystych krajach musiałoby uczestniczyć w tak zwanym wyścigu szczurów zatracało się tutaj. W Gruzji było łatwiej. Stała praca sprzyjała odnalezieniu spokoju, harmonii, może nie wystawnego, ale za to godnego życia, w którym mogliśmy normalnie pracować i zasłużyć na mniej lub bardziej powszechny szacunek.

Często w grupach jeździliśmy do Tbilisi i korzystaliśmy z jego atrakcji i nocnego życia. Na weekendy ściągali tu podobni do nas wolontariusze z całej wschodniej Gruzji. W Tbilisi natknąłem się kiedyś na Miszę. To był wysoki, rosły Polak przed trzydziestką. Swój pobyt w Gruzji rozpoczął od kilkumiesięcznego pobytu w Swanetii gdzie uczył angielskiego. Ten pobyt w Swanetii musiał mu bardzo pasować. Po pierwsze lubił trekking, po drugie nie wylewał za kołnierz. Teraz prowadził w Tbilisi hostel ze swoim polskim wspólnikiem – prawnikiem; który wcześniej pracował w organizacji zajmującej się pomocą humanitarną po drugiej – rosyjskiej stronie Kaukazu. On mówił po rosyjsku z akcentem. My już nie. Obaj choć znali języki: polski i rosyjski najchętniej posługiwali się angielskim. W miarę jak ich interes rozwijał się, do pomocy wzięli sobie młodego Rosjanina, który niedawno przyjechał do Tbilisi. Byłem akurat w ich hostelu tego wieczoru kiedy w czasie Euro 2012 reprezentacja Polski grała mecz z Rosją. Do pubu poszliśmy razem – we czwórkę. Zdziwiłem się nieco kiedy moi ziomkowie oświadczyli stanowczo i zgodnie, że kibicować będą Rosji. Z początku myślałem, że to żart. Byłem jednak w błędzie. Patrząc na młodego Rosjanina i na to jak kibicuje swojej narodowej drużynie szybko zrozumiałem dlaczego. On nie był jeszcze gotów do zarzucenia myślenia kategoriami narodowymi. Młodym Polakom przychodziło to dużo łatwiej. Ja siedziałem między nimi przy stole i próbowałem zachować neutralność życzliwą polskiej drużynie. Bardzo ucieszył mnie remis. Zdawałem sobie sprawę, że na zwycięstwo Polaków, na które tak liczyli Gruzini były bardzo małe szanse.

***

W czasie jednej z wiosennych wypraw nasza grupka dotarła do niewielkiej wioski Kwerike oddalonej o kilka kilometrów od położonego na wybrzeżu Kobuletti. Sam przejazd niedługim odcinkiem szosy przez górzyste wybrzeże dostarczał mi zawsze sporo frajdy. Pokonywało się tunel przy malowniczo położonym batumskim ogrodzie botanicznym. Później marszrutka pięła się serpentynami w górę, najpierw po zboczu. Później szosa biegła grzbietem góry by znów serpentynami sprowadzić auta do brzegu. W Kwerike stał mały drewniany meczet z siedemnastego wieku, gdy tylko pogoda dopisywała z okolicznych wzniesień był bardzo ładny widok na Elbrus – najwyższy szczyt Kaukazu. Był stąd widoczny jak na dłoni. Nieco wyżej natrafiliśmy na niewielki kościół greckokatolicki. Jak się okazało po rozmowie z mieszkańcami do początku lat dziewięćdziesiątych wieś była zamieszkana głównie przez Greków. Po upadku ZSRR niemal wszyscy wyjechali do Grecji. Ich opuszczone domy wciąż stały we wsi. Dla nas były pomnikami wędrówek ludów, które jak się okazywało wciąż trwały.

 Dustin był amerykańskim żydem. Oczytanie i ambicje naukowe predysponowały go na intelektualistę. Zawsze wieczorem przesiadywał w „Winylu” i chętnie gawędził ze znajomymi, w poczet których mógł szybko zaliczyć wielu wpływowych Gruzinów. W ciągu sześciu miesięcy nauczył się mówić po gruzińsku. Ani ruda czupryna, ani duże okulary w czarnych oprawkach ani śmieszny akcent, z którym mówił nie odbierały mu powagi. Wszyscy bardzo go lubiliśmy. Pomagał innym. Służył dobrą radą i zawsze można było na niego liczyć. Przed przyjazdem do Gruzji studiował antropologię w USA. Chyba chciał się doktoryzować, a pobyt w Gruzji mógł mu to bardzo ułatwić. Widać było, że chce tu zostać na dłużej. Ćmił z rzadka papierosy i nie unikał okazji do zamanifestowania swoich lewicowych poglądów. Regularnie krytykował i narzekał na amerykańską rzeczywistość. Musiało być mu duszno w ojczyźnie. Swojego ojca określał jako człowieka korporacji. W święta kiedy mógł tak jak inni na koszt Ministerstwa polecieć do domu, wybierał podróż w drugą stronę za tę sama cenę. Z wakacji w Azji wracał zawsze opalony, uśmiechnięty i pełen energii.

Gruzini przyjmowali nas takimi jacy byliśmy. Nikt nas nie pytał o proweniencje czy motywy przyjazdu. W szkołach pracowaliśmy z ich dziećmi, które uczyły się od nas języka, otwartości i ciekawości świata. Społeczeństwo, które po ponad dwudziestu latach transformacji znajdowało się w stanie anomii nadal zachowało pewien podstawowy zestaw wartości i względnie wysoki poziom zaufania. Byliśmy w Gruzji i byliśmy gośćmi. W kłopoty najczęściej popadali ci z nas, którzy nie mogli tego zrozumieć.

Dużo większe poczucie wspólnoty dawałoby przejście na Islam. Muzułmanie, których tu obserwowałem żyli w bardzo zwartych wspólnotach i bardzo się o siebie nawzajem troszczyli. Zważywszy jednak obowiązujące rygory, przejście moich zachodnich rówieśników na Islam wymagało by od nich radykalnej zmiany trybu życia. Porzucenie indywidualizmu i rozpuszczenia jego resztek w muzułmańskich wspólnotach było by chyba minimalną ceną. Jakoś nikt nie miał do tego wystarczających chęci. Już życie pomiędzy Gruzinami dawało się nam we znaki. W pobliżu batumskiego meczetu często widywało się młodych pielgrzymów z Azji Środkowej; Kazachstanu, Kirgistanu, Tadżykistanu, Uzbekistanu, Turkmenistanu. Tam po upadku ZSRR Islam święcił triumfy.

***

Tak, wielu z nas było już straconych… Po dłuższym pobycie w Gruzji wiedzieliśmy już, że są alternatywy i można żyć nieco inaczej; nie koniecznie według klisz wysmażonych przez lobbystów w Brukseli czy Waszyngtonie. Ten ostatni też zresztą jeszcze nieco ponad dwieście lat temu uchodził za stolicę państwa straceńców.

Podstawową komórką społeczną jest rodzina

Długa jest historia wojen i podbojów kaukaskich. Tak jak kaukaska natura, która z niespotykaną intensywnością i gwałtownością regularnie o sobie przypomina tak wichry historii, gwałtowne i intensywne nigdy nie omijały Kaukazu. Przyjmuje się, że na Kaukazie, który ma powierzchnię ponad czterystu tysięcy kilometrów kwadratowych; a więc porównywalną z powierzchnią Polski, mieszka ponad sto różnych narodowości. Każda z tych wspólnot operuje własnym językiem i wykształca własne, niekiedy bardzo odmienne strategie przetrwania w tych niezwykle dynamicznych warunkach. Jednak z wielu różnych instytucji jakie się tu wykształciły próbę czasu najlepiej wytrzymała rodzina. To ona spełnia wiele różnych funkcji w innych społeczeństwach zarezerwowanych dla zupełnie innych bytów organizacyjnych.

Rodzinne spotkania są celebrowane w szczególny sposób. W końcu rodzina to jest siła. Najczęściej w czasie uroczystej kolacji przy bogato zastawionym stole, tamada, którym zwykle zostaje gospodarz lub najstarszy, najbardziej doświadczony członek rodziny wznosi kilka, kilkanaście słusznych toastów, które dodatkowo cementują więź. Urodziny, wesela i pogrzeby należą do szczególnie ważnych świąt. Wszystko co odbywa się poza domem, czyli w przestrzeni publicznej wymaga przygotowań i szczególnej pompy. To co odbywa się w domu, między domownikami powinno tam pozostać. Duży pogrzeb czy wesele to takie, które liczą ponad pięciuset gości i trwają przez kilka dni, a najlepiej tydzień. W dwu tysięcznym dziesiątym roku można było taką imprezę zorganizować za dziesięć, piętnaście tysięcy dolarów. Pomyśli ktoś skąd wziąć takie pieniądze w biednym kraju? Odpowiedź nie jest skomplikowana: rodzina… Rodzina powinna być duża. Jeszcze lepiej kiedy jest przy tym wpływowa i bogata. Wtedy jeśli krewni zrzucą się niewykluczone, że młodzi będą mogli wejść w nowe życie z mieszkaniem i samochodem… Może nie zupełnie nowymi, wymarzonymi, ale to przecież zawsze duże ułatwienie na początku. Na weselu nie może zabraknąć wina. W końcu wino to wesele, a wesele to wino. Z reguły jeden z pierwszych toastów jest za miłość. Pogrzeb, który jest emanacją kultu przodków również znajduje odzwierciedlenie w toastach. Przy odrobinie szczęścia pole do popisu znajdą kamieniarz i grawer, którzy tchną w marmur oblicze zmarłego, a może nawet pokażą potomnym jego zainteresowania i pasje. Na pewno zabłysną krewni, którzy przy posiłku i winie z rozrzewnieniem wygłoszą znakomite toasty na cześć odchodzącego. Urodziny to znakomity powód do usprawiedliwienia się w szkole z nieodrobienia lekcji czy nieprzygotowania się na sprawdzian. Niekiedy uczeń zamiast trafić do szkoły na lekcje okazuje się być dalekim krewnym człowieka chowanego właśnie dziś w sąsiedniej wiosce.

***

Czy znowu miałem szczęście? Czy może solidniej się przygotowałem do wyjazdu? Czy byłem bardziej otwarty, tolerancyjny i bardziej podobny do Gruzinów, z którymi mieszkałem? Czy może wynikało to również z braku bariery komunikacyjnej albo z mojego specjalnego statusu gościa? Zawsze udawało mi się unikać konfliktów z rodziną, z którą mieszkałem i to chyba właśnie dlatego zachowałem tak dobre wspomnienia. Oczywiście raz zdarzył się wyjątek, a to dlatego, że wypiłem z Merabim, choć lekarz wyraźnie mu tego zabronił. Wiedziałem o tym. Trzeba było jednak uczynić zadość starym gruzińskim tradycjom. Swój wyczyn Merabi przypłacił potężnym i niebezpiecznym kacem. Oczywiście nie lałem mu alkoholu do ust. Jednak jego matka i żona winiły mnie. Obyło się bez scen i gorzkich wyrzutów. Gdyby jednak stało mu się coś poważnego wiedziałem, że musiałabym się przeprowadzić co byłoby niezwykle kłopotliwe dla nas wszystkich. Na szczęście Mehrabi po trzech dniach „zmartwychwstał”. Później nie raz pomagałem innym, kiedy bariera językowa i kulturowa okazywała się być źródłem niezrozumienia i kłopotów.

Chociaż na początku miałem motywację i zamiar uczyć się gruzińskiego to jednak trafiłem do batumskiej inteligenckiej rodziny, w której doszlifowałem swój rosyjski. Szybko zresztą okazało się, że mężczyźni w wieku powyżej czterdziestu lat lepiej lub gorzej, ale zawsze mówią po rosyjsku. W czasach ZSRR istniał powszechny obowiązek służby wojskowej. Trzeba wiedzieć, że w Gruzji i chyba w ogóle na Kaukazie z reguły to mężczyzna pełni funkcje reprezentacyjne – dba o dobre kontakty w sąsiedztwie, we wsi, na ulicy czy w mieście. Zwykle koło trzydziestki osiąga dojrzałość i sam musi się zatroszczyć o rodzinę. Przeważnie około pięćdziesiątki gromadzi najszerszą wiedzę; bogate doświadczenie życiowe i co chyba tu najważniejsze bogatą sieć kontaktów i znajomości. Od tego zależy status społeczny. To czyni takiego rozmówcę atrakcyjnym. W Batumi ze względu na mniejszości etniczne rosyjski wciąż pozostaje lingua franca. Jeden z moich znajomych, którego poznałem w „Vinylu” krótko i dobitnie wyjaśnił mi to kiedyś:

– Zanim poszedłem do szkoły rosyjski był mi potrzebny by bawić się z innymi dziećmi na podwórku.

MERABI

Z Merabim pod jednym dachem spędziłem grubo ponad pół roku. Był pięćdziesięcioletnim Gruzinem w sile wieku, szeroki w barach, a jednocześnie szczupły i żylasty. Biegle władał rosyjskim. Jedyne co odróżniało go od Rosjanina gdy mówił to brak akcentu. Stąd i ja mówię bez akcentów. Swój dyplom inżyniera zdobył w Leningradzie – mieście, którego już nie ma. Merabi był towarzyski i mimo trapiących go zgryzot nigdy nie tracił swojego pogodnego usposobienia. Szanowaliśmy się i od razu polubiliśmy się.

Nie wiem po co mi były te studia – mawiał – fakt, dobrze się wtedy żyło w Leningradzie. W ogóle do trzydziestki żyłem jak król, do czterdziestki jeszcze nie najgorzej. Teraz… eh, lepiej nie mówić. Dwadzieścia lat temu mieliśmy tu w Batumi trzy mieszkania i worek z drogimi kamieniami. Kiedy wróciłem ze studiów matka mi go pokazała i powiedziała: urządzaj się, zakładaj rodzinę, będziesz żył w dostatku. Mój ojciec był inżynierem i wicemistrzem ZSRR w zapasach. Matka – profesorem chemii. Zawsze zarabiała lepiej od ojca. Pracowała na uniwersytecie i w fabrykach. W dziewięćdziesiątym pierwszym roku to nasze szczęśliwe życie się skończyło. Gdybym nie wiedział jak smakuje bogactwo lżej by mi się teraz żyło.

Kiedy w połowie lat osiemdziesiątych zaraz po studiach wróciłem do Batumi i zacząłem pracować w fabryce papierosów dobrze zarabiałem. Regułą było, że wszyscy ci, którzy tam pracowali wynosili i sprzedawali papierosy na równowartość swojej miesięcznej pensji. Tak robili wszyscy, poczynając od sprzątaczek na dyrektorze kończąc. Jeśli trafił tam przez przypadek nowy, uczciwy pracownik to całe to środowisko było zdeterminowane by nauczyć nowego kolegę uprawianego procederu. Gwarantowało to bezkarność i utrzymanie dotychczasowego pułapu dochodów. Towar był sprzedawany turystom lub marynarzom, którzy tłumnie w tamtych czasach odwiedzali Batumi. Było wśród nich całkiem sporo Polaków. To byli urodzeni handlarze – wspominał dobre czasy Merabi. Przywozili dżinsy i odzież często z Turcji, którą można od nich było kupić za dolary. To była markowa odzież i jak na tamte czasy wyjątkowo dobrej jakości.

Po wysłuchaniu tej historii byłem nieco skonsternowany. Zawsze sądziłem, że to my Polacy i nasza polska „Solidarność” mamy stosunkowo duży wkład w podważeniu ZSRR.

W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych przyjeżdżały do nas, do Gruzji rzesze turystów. To w dużej części byli Rosjanie z Moskwy, Leningradu i innych dużych miast. W większości bardzo porządni ludzie – ciągnął Merabi. W tamtych czasach wielkim powodzeniem cieszyły się nasze cytrusy. Większość mandarynek jakie trafiała do ekskluzywnego kręgu odbiorców w Rosji Radzieckiej pochodziła z Gruzji. Do gospodarza na wsi, który miał ich plantacje podjeżdżała ciężarówka. Rosjanie zbierali mandarynki, ładowali je, dobrze płacili gospodarzowi po czym odjeżdżali. W ten sposób gospodarz kasował całkiem przyzwoite pieniądze, nie kiwając przy tym nawet małym palcem.

Z innych rozmów wiem, że podobnie było z herbatą, którą Rosjanie brali bez względu na jakość i w każdej ilości. Dziś było to źródłem wielu kłopotów. Objawiało się często wyuczonym przez lata lenistwem plantatorów, którzy ani nie szukali zbytu ani nie zbierali swoich plonów. Gruzini tłumaczyli fenomen łatwości z jaką robili interesy z Rosjanami i swoje dostatnie życie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych zakodowanym strachem Rosjan przed Gruzinami. W warunkach pielęgnowanego etnocentryzmu było to najprostsze wyjaśnienie, wzmocnione kliszą bohaterstwa Stalina i Berii głoszoną przez oficjalną radziecko-rosyjską propagandę. Niewątpliwie jednak musiało w tym być sporo prawdy. Trudno było wyobrazić sobie by Rosjanie, którzy w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych przyjeżdżali do Gruzji, nie mieli w swojej zbiorowej pamięci głęboko zakodowanego strachu przed dwoma mrocznymi Gruzinami, którzy zdziesiątkowali ich przodków i okaleczyli wiele rodzin. Wypada jednak od razu dopowiedzieć, że ani Stalin ani Beria nie mieli wiele wspólnego z typowo pogodnymi Gruzinami, których spotykałem, dla których szczęście najbliższych było priorytetem.

Testem dla mojej zażyłości z Merabim i w ogóle z rodziną były wizyty Saszki – neuropatologa, który mieszkał w sąsiedztwie. Był przyjacielem rodziny. Z Merabim znał się od dzieciństwa. Saszka w czasie swoich wizyt często próbował mi udowodnić jakąś swoją wyższość albo przynajmniej zaimponować czymś lub przestraszyć. Zawsze obracałem wszystko w śmiech w czym Merabi bardzo mi pomagał. Chyba oboje mieliśmy niezły ubaw. Sam pompatyczny styl wywodów Saszki prowokował celny, ironiczny odwet.

Wieczorami, gdy nie wychodziłem do „Vinylu” lub „Press Cafe” grywałem z Merabim w warcaby. Siadaliśmy wtedy naprzeciwko siebie z tym wszystkim co mamy. On ze ścisłym umysłem inżyniera; decyzyjnością i błyskotliwością swoich wojowniczych przodków oraz całą swoją emocjonalnością. Ja miałem mniej atutów: byłem gotowy do przyjmowania porażek, ale i wyciągania wniosków, miałem europejską skłonność do dzielenia włosa na czworo. Brakowało mi pewności siebie i w porównaniu do mojego przeciwnika miałem mało rozwiniętą ekspresję.

Bezmiar moich klęsk ograniczany był tylko sporadycznie nawiązywaną walką. Jednak nie wszystkie partie kończyły się wygraną Merabiego. Na początku zawsze uzyskiwał przewagę kilku wygranych partii. Moją szansą było uśpienie jego uwagi, zmęczenie lub zniechęcenie z reguły pod koniec naszych rozgrywek. Graliśmy razem przez kilka zimowych miesięcy i w miarę upływu czasu nasze zmagania nabrały poważnego charakteru.

Mieszkaliśmy razem – pod jednym dachem. Jednak kontekst kaukaskiego tygla narodów powodował, tak jak to wtedy odczuwałem, że w zasadzie reprezentowaliśmy wobec siebie swoje narody. Mnie było niekomfortowo cały czas brać cięgi i nie robić postępów. Merab przeważnie wygrywał, nie był jednak w stanie powstrzymać mnie od wygrywania pojedynczych meczów. Trudno powiedzieć czy właśnie to, że zwycięstwa nie były absolutne było źródłem jego niedosytu. Być może obserwował mnie i próbował mój charakter tak samo wnikliwie jak ja jego. W każdym bądź razie ponawiał codziennie ofertę gry. Czasami nasza rywalizacja przybierała groźny charakter. Spieraliśmy się co do niezapisanego wyniku spotkania, lub co do niektórych zasad. Merabi jako starszy, bardziej doświadczony gracz i jako gospodarz spotkań „ciężar” rozstrzygania w tych kwestiach brał na siebie. Moja pamięć płatała figle i często dążyła do umniejszenia rozmiarów klęski. Wprawiało to w głębokie oburzenie mojego oponenta, który czynił mi wtedy gorzkie wyrzuty. Zaczęliśmy zapisywać wyniki poszczególnych partii. Muszę przyznać na swoją obronę, że w miarę upływu czasu Merabi wygrywał coraz mniejszym stosunkiem punktów.

Zwykle graliśmy po dziesięć – czternaście meczy. Jeśli udawało mi się przerwać pasmo zwycięstw Meraba na samym początku spotkania, wówczas jego choleryczna strona często brała górę nad jego empatią, dzięki której spoglądał na moje pionki z mojej perspektywy. Wtedy moje szanse na wygraną lub remis szybko rosły.

GOGI

Czyli Kachetyjski Giorgi. W Metehi nieopodal Gori, w wewnętrznej Kartlii znalazł się tak jak ja – przez przypadek. Został tam jednak. Nie żałował tego i chyba był szczęśliwy. Jego rodzice w Kwareli chcieli by został uczonym. On jednak zawsze chciał być piłkarzem. Wola rodziców okazała się być nie do pogodzenia z jego marzeniami, tym bardziej, że rodzice byli zdecydowani forsować ją podstępem. Gogi podziękował im za wychowanie i wszystko co dla niego zrobili po czym, co w Gruzji dość nietypowe, miał raz na zawsze opuścić swoje rodzinne Kwareli. Czasy kiedy z reprezentacją Gruzińskiej SRR podróżował po ZSRR do dziś miło wspomina. Podobnie jak służbę w wojsku:

– Moją grupę wysłano na Syberię. My Gruzini źle znosimy zarówno tamtejszy klimat jak i pierwszą długą rozłąkę z rodziną. W zasadzie wszyscy najpierw trafiliśmy do szpitala. Po paru tygodniach w końcu jednak przywykliśmy. Jak większość z nas czekałem na pierwszą dłuższą przepustkę. Pierwsze tygodnie i miesiące były trudne. Jedynie miejscowi byli dość sympatyczni. Na przepustce z niewielkim tobołkiem poleciałem przez Moskwę do domu. W drodze powrotnej do jednostki miałem ze sobą dwie duże stare walizy, które znalazłem w domu. W walizkach umieściłem zbiorniki i po brzegi wypełniłem je najlepszą czaczą. Cała jednostka przez dwa tygodnie chodziła zygzakiem. Odtąd przepustki nie były dla mnie problemem.

Gogi był nadopiekuńczy. Podobno to typowa cecha mieszkańców Kachetii. Choć do szkoły nie było dalej niż półtora kilometra, a we wsi wszyscy znali się jak łyse konie, codziennie rano odwoził do szkoły mnie i swojego siedmioletniego wnuka Giorgiego. Po drodze pozdrawiał wszystkich spotkanych unosząc rękę i trąbiąc klaksonem. To mogła być wyrafinowana gra o prestiż rodziny i swój własny. Nie każdy we wsi mógł mieć taki samochód. Gogi zatrzymywał się i dopóki nie załadował swojej zadbanej Vectry siedmioma, ośmioma dzieciakami niemal wszystkim oferował podwiezienie.

– Potrafię prowadzić. Zawsze miałem samochód choć nigdy nie miałem prawa jazdy. Nie było mi wcześniej potrzebne… Wszyscy mnie znali – grałem w reprezentacji. Gdy zatrzymała mnie policja dzwoniłem do pierwszego sekretarza i na tym się kończyło. Teraz uczę się testów i wkrótce pojadę do Gori na egzamin.

Gogi był amatorem ciastek i wszystkiego co słodkie. Powtarzał, że lekarz wypisał mu na nie receptę. Jego żona dorzucała, że na tej recepcie jest też jazda samochodem. Mnie zaś lekarz zapisał… wino…, które stało u Gogiego w piwnicy.

Szok kulturowy i praca w Gruzji

Większość z nas wyjeżdża za granicę do odległych i egzotycznych zakątków w interesach lub dla wypoczynku. Z reguły są to jednak krótkoterminowe podróże i nie trwają dłużej niż dwa, trzy tygodnie. W ten sposób omija nas jedna z najciekawszych atrakcji jaką jest zjawisko tak zwanego szoku kulturowego. Zwykle jest on tym głębszy im większe różnice kulturowe i problemy z komunikacją – również tą niewerbalną pozostają do pokonania.

Umiarkowana ciekawość, wrażliwość, bystrość, szybkie uczenie się pomagają poradzić sobie z funkcjonowaniem w nowym środowisku. Najważniejsze jest chyba jednak przekonanie, że nie ma kultur lepszych czy gorszych, dobrych czy złych… One po prostu są różne. Warto nawet przyjąć, że są optymalnie dopasowane do kombinacji czynników geograficznych, politycznych, religijnych, historycznych i innych bez przestudiowania i zrozumienia których, lepiej nie pouczać autochtonów.

Na początku wszystko było nowe, ciekawe, egzotyczne, atrakcyjne i fascynujące. Jednak już po dwóch tygodniach gdy rozpocząłem pracę w szkole sprawy nieco się skomplikowały. Ze względu na upał i wilgotność – Batumi ma klimat subtropikalny – po ulicach chodziłem zawsze w krótkich spodenkach tymczasem w szkole…

 – Nie możesz przychodzić do szkoły w krótkich spodenkach. To jest niezgodne z naszą praktyką.

Mariza miała rację. Te same zasady obowiązują w Polsce i w całym cywilizowanym świecie. W Polsce jednak, przynajmniej na wybrzeżu temperatura nie przekraczała nigdy trzydziestu stopni, a powietrze nie było nasycone wilgocią tak jak tu. Należało się podporządkować i choć wydawało mi się, że w długich spodniach zaraz się ugotuję, wytrzymywałem dzięki wlewanym w siebie zimnym płynom. Wkrótce zaczęły się problemy z chronicznym zapaleniem gardła. Trwało to mniej więcej do października kiedy temperatura powietrza zbliżyła się do dwudziestu stopni. Dzięki odstawieniu zimnych napoi i niezaspokojonemu apetytowi na cytrusy i winogrona, które rosły tu nawet w parkach i na ulicach, szybko zapomniałem o początkowych kłopotach z adaptacją.

Do szkoły przychodziłem codziennie, ale na krótko. Później udało mi się zreorganizować swoje zajęcia również dzięki przychylności Marizy tak, że przychodziłem w zasadzie w poniedziałki, środy i piątki. Zakładałem szkolne kluby europejskie, które miały zainteresować, przybliżyć i przetłumaczyć wielkie europejskie idee na język nastolatków. Na początku – w ciągu pierwszych dwóch tygodni wydawało się, że wszystko idzie jak najlepiej. Młodzież w większości z jedenastej i dziesiątej klasy chętnie przychodziła na spotkania. Z dwunastą klasą dałem sobie spokój ponieważ oni skupiali się na egzaminach i myśleli o studiach. Przychodzili z ciekawości. To ja ich ciekawiłem. Postanowiłem, że nie będzie mi to przeszkadzać. Przeciwnie, należało to wykorzystać. Szybko się okazało, że pomimo entuzjazmu, poparcia i deklarowanego wywiązania się z pierwszego zadania – opisania pomysłu na klub i zaproponowania działań trafiło do mnie ledwie kilka prac. To samo w ciągu kolejnego tygodnia, które dałem na poprawienie się. Za powierzchownymi entuzjazmem i zgodą co do słuszności moich propozycji krył się brak gotowości do jakichkolwiek działań. Wkrótce liczne dotychczas grono uczestników spotkań zaczęło się pomniejszać. Wróżyło to poważne problemy.

Odtąd wiele rzeczy, do których musiałem się przyzwyczaić zaczęło mnie irytować. Szczególnie denerwujący był dla mnie brak rozdziału między pracą, a życiem prywatnym oraz brak anonimowości zakrawający o brak prywatności. Jednak gdy dowiedziałem się, że młodzi Amerykanie, wolontariusze Peace Corps trafiali do Adżarskich wiosek i w zasadzie mieli zakaz ich opuszczania przez dwa lata uznałem swoją dolę za luksus, a ich odwagę za straceńczą. Drażniło mnie inne pojmowanie czasu od tego, które obowiązywało w Polsce i w ogóle na Zachodzie. Trudno mi było interpretować permanentne spóźnienia inaczej niż jako wyraz lekceważenia. Tendencja do kolektywnego rozwiązywania problemów i konfliktów przypominała nieraz indywidualnie wyuczoną bezradność, z którą teraz rzeczywiście próbowano walczyć. Niechęć definiowania i co za tym idzie rozwiązywania problemów skutkowała zamiataniem ich pod dywan.

Dużymi krokami zaczął zbliżać się październik i festiwal europejski, który mieliśmy współorganizować. Patronat nad imprezą objęło Ministerstwo Edukacji Kultury i Sportu i kiedy w szkole pojawiła się o tym informacja przygotowania nabrały tempa. Uległo ono zwielokrotnieniu gdy w szkole pojawiła się pani urzędnik z ministerstwa. Na krótko przed festiwalem z udziałem Ministra i zagranicznych gości udało się doprowadzić do prób. Przedsięwzięcie wypadło nie najgorzej. Prezentacja przed gośćmi była oczywiście o dwieście procent lepsza od ostatniej próby.

Kilka miesięcy później byłem świadkiem renowacji cerkwi w starym Batumi na ulicy Parnawaza Mepe przed koncertem Andrea Bocellego na nowo wybudowanym placu. Na początku prace posuwały się powoli, wydawało się, że swoim zwykłym tempem. Na kilka tygodni przed wizytą tempo uległo znacznemu przyspieszeniu, aby na kilka ostatnich dni przed koncertem przyspieszyć do trzech zmian przy sztucznym oświetleniu. Na dzień przed przyjazdem śpiewaka i prezydenta Saakaszwilego położono ostatnie cegły i dachówki. Na Piazzy odbył się uroczysty koncert transmitowany przez telewizję. Po wszystkim raz jeszcze kontynuowano prace renowacyjne. Rozebrano położone w ostatnich dniach cegły i dachówki. Pewnie i tak wkrótce by spadły. Następnie powoli, spokojnie i dokładnie ułożono je raz jeszcze.

W zrozumieniu tego fenomenu i zreorganizowaniu mojej pracy z młodzieżą pomogły mi kluby filmowe prowadzone w Press Cafe. Wysoki poziom tego ciekawego przedsięwzięcia zapewniali wtedy Giorgi Gogiberidze – dyrektor Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Batumi oraz profesor Giorgi Masalkini – filozof i wykładowca Batumskiego Uniwersytetu. Gdy zauważyli, że regularnie ich odwiedzam puścili „Podwójne życie Weroniki” Kieślowskiego. To był ukłon w moja stronę. Najciekawsze dla mnie było jednak to, że ten klub filmowy spełniał funkcję oddolnego pluralizowania i demokratyzowania społeczności poprzez naukę formułowania i obrony własnego zdania.

Gruzińska sztuka filmowa wskazywała, że w pracy z Gruzinami pojawia się jeden zasadniczy problem. Oni wykazują aktywność jedynie w dwóch skrajnych sytuacjach. Po pierwsze, pod przymusem gdy w grę wchodzą jakieś sankcje. Po drugie, gdy rzeczywiście coś polubią lub pokochają i bardzo chcą. Tak jak połowa miejscowych postanowiłem od razu wykluczyć to pierwsze z arsenału swoich środków. Nie miałem zamiaru zniechęcić młodych do wszystkich Polaków, których spotkają w przyszłości. Po drugie wolałem nie ryzykować ewentualnego spotkania z rodzicami. Trzeba ci drogi czytelniku wiedzieć, że gruzińskie rodziny swoją latorośl otaczają szczególną opieką.

Przychylność Marizy, jak i generalnie władz, wolna ręka co do moich szkolnych inicjatyw, rozbudowane kontakty, sympatia i wiarygodność jaką cieszyłem się wśród przyjaciół z Europy, którzy dla miejscowej młodzieży wciąż stanowili atrakcję, pewien rozgłos, który powstał po Festiwalu europejskim były moimi atutami, które postanowiłem wykorzystać. Pomagała mi Adżarska telewizja, a właściwie Merab – jeden z jej zdolniejszych dziennikarzy. Tych wszystkich atutów było więc całkiem sporo. To mogły być przesłanki przyszłego sukcesu. Nowości w metodach pracy z młodzieżą jakie, cenili i których często używali nauczyciele w mojej szkole obejmowały różne formy gier i zabaw. Poprzez wykorzystanie prostych mechanizmów rywalizacji, pobudzali i angażowali uczniów. Dzięki temu na tych lekcjach nigdy nie było nudno.

Co trzy tygodnie organizowałem konkurs wiedzy o Unii Europejskiej, Polsce, Niemczech, Włochach. Do udziału zapraszałem wszystkie kluby w Adżarii – działało kilka klubów w Batumi, działał klub w Kedzie, a nawet w Szuakewi, bardzo dobrze działał klub w Kobuletti. Konkursem dla wszystkich uruchamiałem całą sieć. Młodzi mieli dwa tygodnie na opanowanie tematu za pośrednictwem anglojęzycznej Wikipedii. Ja przygotowywałem prezentację z pytaniami, lub pomagałem przyjaciołom taką przygotować. Konkurs dotyczący Niemiec prowadził mój przyjaciel z Drezna – Paul, a konkurs dotyczący Włoch poprowadziła Kiara – rodowita Włoszka. Do wygrania były nagrody, które zwycięskie zespoły z różnych szkół dzieliły między siebie. Nagrodami były gadżety promocyjne z ambasad, po które jeździłem do Tbilisi. Ich wartość pewnie jedynie nieznacznie przekraczała cenę biletu w obie strony, jednak miało to tę podstawową zaletę, że ambasady i stałe przedstawicielstwo UE popierały te konkursy co gwarantowało zaangażowanie promocję i jak się później okazało ciągłość współpracy. Młodzi wiedzieli, że ambasady się interesują, a dzięki flagom, proporczykom mieli namacalne dowody, że uczestniczą w czymś ważnym. Zwycięzcy mogli wygrać flash dyski czy biało czerwoną piłkę nożną. Całe moje przedsięwzięcie wymagało planowania co w Gruzji nie było łatwe. Skutkowało jednak ciągłością i kontynuacją na czym bardzo mi zależało. Oprócz poczucia dobrze wykonanej pracy dawało to frajdę wszystkim zaangażowanym. Z Paulem i Kiarą szybko się wtedy zaprzyjaźniłem.

Sztuka wznoszenia toastów…

… jest podstawową umiejętnością w Gruzji jak i na całym Kaukazie. Należy ja szybko opanować bo na pewno się przyda. Gruzinom przychodzi łatwo i naturalnie bo kultywowana jest z dziada pradziada. Toasty wypowiadane przez prostych górali z zapomnianych przez świat wiosek robią często większe wrażenie niż blade, oficjalne toasty koronowanych głów państw. Jest to nie tylko sztuka, ale i tradycja. Stół i toasty to najważniejsze atrybuty i kwintesencja gruzińskiej kultury. Niezwykle żywa, lekka i w ciągłym rozwoju, skoncentrowana wokół stołu i toastów jest zdolna do szybkiego asymilowania. To przesądza o jej żywotności. Wspólnym stołem może być koc, bagażnik lub dach samochodu.

Magida – stół w zależności od okoliczności może być prowizoryczny. W górach, na wycieczce, w podróży czy w pracy zwykły obrus czy chustka z chlebem i serem, z winem, z czaczą lub jedynie wyjątkowo z piwem spoczywa na kamieniu, rzewróconym konarze czy po prostu na trawie . To co znalazło się na stole jest wspólne i nie trzeba pytać czy można się poczęstować. Na cmentarzach, które położone są zwykle na zboczach wzgórz i roztaczają się z nich piękne widoki, obok nagrobków stoją stoły i ławki specjalnie dla wspominania przodków w toastach. Toasty, choć nie abstrahują od aktualnych okoliczności nigdy nie mogą być prowizoryczne.

Tamada jest mistrzem toastów, wodzirejem, dyrektorem stołu, przywódcą, nauczycielem i poetą. Tylko on wygłasza toasty, a inni uczestnicy stołu jedynie wyjątkowo i za jego pozwoleniem. Tamada powinien cieszyć się autorytetem, a wypowiadane toasty potwierdzać jego mądrość, inteligencję lub przynajmniej być ciekawe. Powinien być dobrym organizatorem i zarządzać stołem. Od niego zależy powodzenie imprezy. Tamada powinien „umieć wypić”, nie może się jednak upić. Powaga każdego z wygłoszonych przez niego toastów powinna być potwierdzona przez wypicie „do dna” co dotyczy biesiadników i przynajmniej pierwszych sześciu toastów. Przy stole nie może być nudno, a częstotliwość wygłaszanych toastów i dawki alkoholu powinny być dopasowane do możliwości biesiadników.

Jeśli Tamada posiada odpowiednią wrażliwość jego myśli trafiają do biesiadników i poruszają ich do głębi duszy. W efekcie staje się on niemal duchowym przywódcą, a pomiędzy nim i biesiadnikami wykształca się silna więź. Prawdziwi wirtuozi tej sztuki dają lekcje filozofii i humanizmu, wynoszą przy tym człowieczeństwo na piedestał.

Istnieje zwłaszcza w przypadku większych stołów i spotkań w szerszym kręgu pewien kanon toastów. Oczywiście tamada w zależności od okoliczności może dopuścić się odstępstw od tego kanonu co wynika z konieczności godzenia wszystkich ról, które pełni przy stole lub uczczenia jakiegoś wydarzenia lub święta. Na ogół jednak w czasie biesiady na początku padają toasty za miłość, przodków, kobiety, pokój, dzieci, przyjaźń lub przyjaciół. Jak widać tamadzie przypada nawet rola łącznika przeszłości z teraźniejszością i przyszłością oraz nadawania im sensu. Toasty mogą zawierać krótkie uzasadnienie; dlaczego są ważne. To jest pole do popisu dla tamady. W zależności od niego i biesiadników uzasadnienia potrafią być długie i finezyjne albo proste i krótkie. Zawsze jednak muszą być trafne i zapadać głęboko w duszę.

To są jednak prawdy ogólnie znane. Wnikliwy badacz toastów gruzińskich zauważy znacznie więcej.

Niekiedy Tamada wygłasza toasty za swoich współbiesiadników zwłaszcza za gości. Stara się przy tym podkreślić ich oryginalne i wartościowe przymioty. Powinien jednak uważać przy tym by nie „przelukrować” bo efekt będzie przeciwny do zamierzonego. Taki zabieg uszlachetnia biesiadnika i jeśli się powiedzie to nazwanemu w czasie biesiady w dobrym towarzystwie mądrym będzie trudno na co dzień postępować głupio, tak jak pochwalonej za szczerość i uprzejmość będzie trudno okazywać humory i wyrachowanie.

Ta sama sztuka wznoszenia toastów nieco zmodyfikowana posłużyć może do szybkiego poznania się i zbudowania silnej więzi. W tym wypadku ważne jest aby tamada ustąpił nieco ze swojej autorytarnej roli i dał możliwość wypowiadania toastów współbiesiadnikowi lub w ogóle rezygnuje się z wiodącej roli tamady. Najczęściej jednak tamada stopniowo ustępuje miejsca swojemu współbiesiadnikowi poprzez danie mu możliwości naprzemiennego wygłaszania toastów. Nobilituje to współbiesiadnika i prowadzi do zrównania go z tamadą. Przypomina to trochę wzajemne skanowanie się lub prześwietlanie dusz. Alkohol odgrywa tu rolę katalizatora, a wypowiadane pod jego wpływem toasty – papierka lakmusowego. Bardzo trudno jest ukryć fałsz czy nieszczerość intencji. Tego typu biesiady zdarzyły mi się tylko parę razy – zawsze w Adżarii, a człowieka, z którym wymieniałem toasty uważałem odtąd za swojego przyjaciela.

Muszę się przyznać, że gorliwie praktykowałem i dość szybko opanowałem sztukę wznoszenia toastów. Pomogli mi w tym moi gruzińscy przyjaciele, którzy często pół serio, pół żartem wybierali mnie tamadą. Kanon miałem już opanowany i szybko przyjąłem się w tej roli. W dobrym towarzystwie z łatwością przychodziło mi wymyślanie trafnych i finezyjnych toastów nawet na poczekaniu. Jednak prawdziwą furorę robiłem podczas drugiego pobytu w Gruzji toastem, którego nauczył mnie mój przyjaciel z Warszawy. Znakomicie sprawdza się gdzieś między środkiem a końcem biesiady, kiedy wszyscy maja już dobrze w „czubie” i trudno jest utrzymać podniosłą atmosferę.

 „My zagraniczni turyści lubimy podróżować do egzotycznych krajów. Gruzja dla wielu z nas to właśnie taki egzotyczny kraj. W egzotycznych krajach często można spotkać egzotyczne zwierzęta takie jak tygrys, krokodyl czy wąż w ich naturalnym środowisku. Jeśli jednak taki wąż ukąsi w rękę należy szybko wyciąć nożem kawałek skóry i wyssać zabójczą truciznę z ciała. Podobnie jeśli ukąsi w nogę. Jeśli… jednak… wąż ukąsi w zadek, no… to wtedy… Wtedy warto mieć przyjaciół! Oni właśnie od tego są! Wypijmy za naszych przyjaciół!

Jeśli z tego co napisałem wynika, że Gruzini to naród pijaków i alkoholików to spieszę z wyjaśnieniem, że tak nie jest. Jest wręcz odwrotnie. Gruzini, mimo że nie wylewają za kołnierz, to jednak piją wyłącznie w towarzystwie i przeważnie z okazji świąt lub spotkań. Trudno sobie wyobrazić by wino lub czacza zostały przelane bez wypowiedzenia toastu.

Spośród dwóch najciekawszych toastów na jakie natrafiłem jeden był za abstynentów… a dosłownie za niepijących. Na samym początku pomyślałem, że Gogi będzie szydził. Nic podobnego. Po pierwsze należał do wierzących, a Ilja II – zwierzchnik Gruzińskiego Kościoła Prawosławnego zabronił wznoszenia szyderczych toastów. Poza tym, miał najlepsze wino we wsi, a sam wypijał raz na dwa lub trzy tygodnie dzięki czemu uchodził za abstynenta. Pochodził z Kachetii co w Kartlii Wewnętrznej nie często się spotykało. Szybko się okazało, że chodziło o coś innego, chociaż inność i odmienność to w tym wypadku dobra wskazówka do interpretacji. Jego toast był za tych, którzy z różnych powodów nie mogą zasiąść razem z nami przy wspólnym stole, świętować i cieszyć się naszym prostym, wspólnym szczęściem. W ten sposób gospodarz uszanował i włączył wykluczonych, chociażby symbolicznie, w to co było dla nas wtedy ważne.

Drugi toast wziął się stąd, że tamada dowiedział się, że jestem dziennikarzem. Ponieważ traktował siebie, mnie jak i to co robiliśmy na serio wygłosił taki oto toast:

Za wierne odzwierciedlenie Gruzinów, tego jak żyjemy i jakimi jesteśmy ludźmi wśród innych narodów. Opisz nas nie lepiej i nie gorzej, ale dokładnie takimi jakimi jesteśmy.”

Między innymi dlatego powstała ta krótka książeczka.

Dato zawodowiec

Batumi nie posiada własnej stacji kolejowej. Pociągi do Tbilisi odjeżdżają z Mahindżauri oddalonego od Batumi o około pięć kilometrów. Po gruzińsku Mahindżauri znaczy tyle co niebezpieczny, szpetny, okaleczony. Miejscowość swoją nazwę zawdzięcza legendzie, według której żołnierze w służbie imperium Ottomańskiego mieli tu prześladować i dręczyć lokalnych chrześcijan. Nie wykluczone, że w tej legendzie tkwi cząstka prawdy. W czasach imperium Adżaria słynęła z nielegalnej produkcji broni palnej.

Wsiadłem do nocnego pociągu relacji Mahindżauri – Tbilisi. Mój przedział był pusty. Składał się z czterech miejsc leżących, spośród których dwa dolne były złożone i chwilowo służyły do siedzenia. Usiadłem wygodnie w pobliżu okna. Spodziewałem się, że w kolejnych miejscowościach ktoś jeszcze wsiądzie do przedziału, który teraz był do mojej dyspozycji. Przy oknie był stolik, a na ekranie nad nim rozpoczęła się właśnie projekcja kultowego gruzińskiego filmu pod tytułem „Ojciec żołnierza” z tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego czwartego roku. Przesunąłem się w kierunku korytarza, tak by wygodniej było mi go oglądać.

DSCF6099

Było już ciemno, kiedy w jednej z nadmorskich miejscowości do mojego przedziału dosiadło się dwóch dobrze zbudowanych Gruzinów w czarnych skórzanych kurtkach. Sprężyste, zdecydowane ruchy, zwięzłe komunikaty jakie między sobą wymieniali i wiek około trzydziestu lat mogły zdradzać że byli to żołnierze. Nie. To byli raczej funkcjonariusze jakichś elitarnych służb lub jednostek. Ubrani byli po cywilnemu i gdy ściągnęli kurtki jeszcze wyraźniej było widać ich wysportowane smukłe sylwetki bez ani jednego zbędnego mięśnia czy grama tłuszczu. Byłem zaniepokojony. Dlaczego jechali pociągiem, a nie samochodem i dlaczego trafili akurat do mojego przedziału? To były pytania, na które chwilowo wolałem nie udzielać sobie odpowiedzi. Nie pozostawało mi nic innego jak wyczekiwać i liczyć na szczęście. Nie mogłem jednak porzucić myśli, że jeśli zaczną mnie przesłuchiwać, a nie mogłem wykluczyć, że właśnie po to się tu znaleźli, będę miał małą szansę na dotarcie do Tbilisi bez, delikatnie mówiąc, jakichś nieprzyjemności. Na stoliku położyli kiełbasę dwa bochenki chleba oraz sos chili. Pod stolikiem dwudziestoparolitrowy kanister. Nieuchronnie zbliżał się typowy dla każdej podróży nocnym pociągiem rytuał wymiany podstawowych informacji o sobie i choćby powierzchownego poznania się.

 – Mam na imię Dato – zwrócił się do mnie od razu po rosyjsku.

Ton jego słów tak samo jak ruchy wyrażał siłę i precyzję. – To jest Mamuka – ciągnął dalej wskazując na towarzysza i biorąc na siebie rolę wodzireja. – Jedziemy na wesele do Tbilisi. Spojrzałem na kanister dla którego Mamuka szukał teraz lepszego miejsca. – W kanistrze mamy wino. Napijesz się z nami… To w zasadzie nie było pytanie. W takich sytuacjach nie należało odmawiać. To byłaby obraza, a ja nie zamierzałem ryzykować. – Co porabiasz tak daleko od domu? Padło wreszcie pytanie, którego się obawiałem. Krótka szybka wymiana zdań nie pozostawiała zbyt wile miejsca do konfabulacji. Mój niepewny czy łamiący się głos mógłby być odebrany jako słabość i oddawanie pola. Niespójnymi odpowiedziami znów ryzykowałbym obrazę. Odpowiadałem krótko, zdecydowanie i zgodnie z prawdą. Można powiedzieć, że moja odwaga brała się ze strachu. W ruch poszły szklaneczki z winem i pierwsze toasty z kanonu obowiązkowych. Mamuka pokroił kiełbasę na równe kawałki. Maczaliśmy ją w sosie chili i zjadaliśmy razem ze świeżym chlebem. W końcu Dato wygłosił piękny toast:

 – Wypijmy za wszystkich żołnierzy, którzy walczą i przelewają krew w obronie ojczyzny. Byłem pod wrażeniem… Zapewne nie uszło to jego uwadze. Byliśmy skoncentrowani na sobie i wzajemnym poznawaniu się. Moje obawy stopniowo ustępowały miejsca ciekawości inteligentnego biesiadnika. Dato poprosił abym wygłosił kolejny toast.

 – Wypijmy za pokój między narodami, które dawniej walczyły. a dziś żyją ze sobą w pokoju i dostatku tak jak udaje się nam to w Europie.

Tym toastem wpisałem się w gruziński kanon i skontrowałem nieco jego poprzedni. To musiało na nim zrobić wrażenie. Wykazywał wrażliwość i zmysł estetyki. Teraz wiedziałem, że źródłem jego prawdziwej siły była harmonia z jaką łączył zdecydowanie i instynkty żołnierza, z precyzją, empatia i wrażliwością szczęśliwego, inteligentnego człowieka. Wkrótce odwdzięczył się pięknym toastem:

 – Za prostych, szczęśliwych ludzi, którzy walczą w obronie swojego miru domowego i pozostają w swojej walce niezwyciężeni.

Wkrótce dopełniłem toastem za wolność. Dato uczcił wszystkich tych, którzy profesjonalnie wykonują swój zawód. Dodałem po chwili, że bez uczuć i zgody z własnymi przekonaniami nie ma profesjonalizmu.

Szybko nabieraliśmy do siebie szacunku i zaufania. Po ostatnim toaście byliśmy już nie tak bardzo różni, miałem jednak wrażenie, że dużo bardziej wobec siebie równi.

Dato był dobrym tamadą i nie przesadziliśmy z winem. Zależało nam na następnym dniu. Wkrótce zaczęła się luźniejsza rozmowa. Dowiedziałem się, że Mamuka, który tu zachowywał się dość biernie jest mistrzem i ma czarny pas karate.

– Ja znam się na broni i samochodach. Na te tematy mogę rozmawiać godzinami. Byłem ochroniarzem Asłana Abaszydze – mówił Dato. Każda broń ma inne właściwości. Kula wystrzelona z TT kroi, tnie lub rani. Kula z Makarowa urywa. – ciągnął. Wszystko to co produkuje się w Rosji na potrzeby cywilne jest marnej jakości i niewiele jest warte. Jednak do broni Rosjanie mają szczególny stosunek. Automat Kałasznikowa to był najlepszy automat XX wieku. Niezawodny w każdych warunkach. Miałem w domu dwadzieścia sztuk. Dbałem, czyściłem. Jednak wszyscy wiedzieli, że je mam i kiedy prezydentem został Saakashwili musiałem je oddać. Dziś Amerykanie mają już lepsze, lżejsze automaty. Po co dźwigać cztery i pół kilograma skoro można trzy i pół. Spytałem czy w Gruzji praktykuje się zakopywanie w lesie tak jak u nas przed i po wojnie. W razie wojny dla wszystkich mężczyzn zdolnych ją nosić, broń się znajdzie – odpowiedział Dato.

Życząc sobie dobrej nocy spokojnie ułożyliśmy się do snu.

Nad ranem gdy pociąg dojeżdżał do Tbilisi, pozbieraliśmy się z łóżek, pożegnaliśmy się i każdy poszedł w swoją stronę. Ja popędziłem po gadżety do ambasady. Dato i Mamuka pojechali z kanistrem na wesele.

Ze względu na wątpliwości wróciłem później do tematu Asłana Abaszydze. W niektórych polsko i anglojęzycznych opracowaniach najnowszej historii Gruzji, po które sięgnąłem jeszcze przed wyjazdem był on przedstawiany jako skorumpowany separatysta. Delikatnie podpytałem o to matkę Merabiego – profesor chemii, z racji wieku, znajomości i dochodów, głowę rodziny w której mieszkałem. Odpowiedziała, że chodziła z Asłanem do klasy i że to był normalny, porządny człowiek, z którym zawsze utrzymywała dobre relacje. O to samo spytałem później znajomego z polskiej ambasady, który w Gruzji mieszkał dobrych kilka lat. Według niego przede wszystkim należało docenić to, że pod rządami Asłana Abaszydze Adżaria uniknęła wojny domowej początku lat dziewięćdziesiątych. Moją uwagę, że opracowania najnowszej historii Gruzji prezentują go jako skorumpowanego separatystę skwitował wymownie kwaśną miną i lekceważącym machnięciem ręki.

Białe Gudauri

W okolicy Batumi zima i śnieg powoli ustępowały ze środkowej części stoków. Pod koniec marca na skalnym wybrzeżu w Sarpi położonym na granicy z Turcją mogłem się już wygrzewać i łapać pierwsze promienie wiosennego słońca. Ponieważ zimę, w ciągu której nie pojeździłbym sobie na nartach zawsze uważałem za straconą, postanowiłem wybrać się w góry, tam gdzie nie było jeszcze widać oznak jej rychłego końca. Chciałem sprawdzić czy historie o jeździe na nartach i kąpielach w Morzu Czarnym tego samego dnia mogą być prawdziwe.

Gudauri jest położoną o około sto kilometrów na północ od Tbilisi mekką narciarzy. Ja byłem miłośnikiem sportów zimowych. Prędkość i wywołana przez nią adrenalina, siła i piękno przyrody zawsze mnie pociągały. Białe szaleństwo na słonecznych, południowych stokach Wielkiego Kaukazu gwarantowało ten rodzaj wypoczynku, który najbardziej mi odpowiadał i którego teraz potrzebowałem. Gudauri pasowało jak ulał. Narciarskie walory tego miejsca były już szeroko znane w świecie, a niewykorzystywane, choć potwierdzone przez takie gwiazdy narciarstwa jak Alberto Tomba.

Do Tbilisi dojechałem nocnym pociągiem w towarzystwie przyjaciół z Batumi. Rozdzieliliśmy się na Vagzlis Moedani – tbiliskim dworcu centralnym. Przesiadłem się do tbiliskiego metra, którego wagoniki korzystają z tej samej radzieckiej technologii co moskiewskie czy warszawskie. Dojechałem do stacji Didube. Znajduje się tu bazar i dworzec, z którego odjeżdżają marszrutki we wszystkich kierunkach zachodniej Gruzji. Nie ma tu jednego centralnego źródła informacji czy rozkładu jazdy. Odnalezienie właściwej marszrutki nie jest trudne jeśli jesteśmy w stanie odczytać kierunki jazdy wypisane po gruzińsku na tablicach umieszczonych za przednia szybą. Kierowcy często sami wykrzykują nazwy najpopularniejszych turystycznie miejscowości. Gdy wśród wykrzykiwanych nazw nie ma akurat tej, do której zmierzają zachodni turyści najłatwiej było by im wykrzyknąć nazwę celu podróży. Z wrodzonej nieśmiałości przybysze rzadko się na to decydują. Zwykle zamiast szukać u nich pomocy zupełnie niepotrzebnie uciekają przed „krzykaczami” i próbują ratować się angielskim.

Najlepsze miejsca w marszrutce to te z przodu. Dają prestiż, możliwość wymiany informacji z kierowcą, obserwacji drogi i delektowania się widokami. Tu jest zawsze tłoczno. Jednak Europejczyków i Amerykanów zwykle krępuje i denerwuje, kiedy w na pół pustej marszrutce muszą się przeciskać co sił, w drodze do drzwi umieszczonych z przodu.

Jeszcze przed odjazdem zamieniłem kilka słów z kierowcą, który zawsze jest nieocenionym źródłem informacji. Wypytałem o godziny ostatnich odjazdów z powrotem, o miejsce i warunki wypożyczania nart. Usadowiłem się z tyłu przy oknie. Marszrutka gdy tylko się wypełniła wzięła kurs na północ. Najpierw poruszaliśmy się dość szybko trasą wylotową z Tbilisi przecinającą Kurę w okolicach Mcchety – dawnej stolicy Gruzji. Po około trzydziestu minutach wjechaliśmy w góry. Śniegu, który leżał po bokach szosy zaczęło systematycznie przybywać. Poruszaliśmy się w zasadzie ciągle pod górę i nieco wolniej niż wcześniej. Byliśmy na tak zwanej Gruzińskiej Drodze Wojennej, która przecina Kaukaz w poprzek łącząc Tbilisi z Władykaukazem. Kilka kilometrów na lewo od szosy znajdowało się terytorium Południowej Osetii zajętej przez rosyjskie wojska w czasie wojny w sierpniu 2008 roku. Wkrótce minęliśmy twierdzę Ananuri malowniczo położoną nad rzeką Aragwi, po której latem można spłynąć pontonem. Obiecałem sobie, że gdy tylko nadarzy się okazja odwiedzę to miejsce. Marszrutka co jakiś czas stawała, pasażerowie wysiadali i wsiadali. W sumie jednak w kabinie robiło się coraz mniej pasażerów. Mimo to jechaliśmy coraz wolniej ponieważ szosa miała coraz większy kąt nachylenia. Po prawie dwóch godzinach jazdy dotarliśmy do miejsca gdzie szosa jak serpentyna wiła się piętrowo po ogromnym zboczu. Nasz Ford Transit rozpoczął mozolną wspinaczkę w górę. Na szczęście szosa była czarna. Po bokach było widać zwały śniegu przesypane przez pługi. U góry szosa była już mniej kręta i widać było pierwsze domy, a za nimi pod wyciągiem stał hotel. Za wyjątkiem głównej drogi śnieg zalegał wszędzie. Było biało, a pogoda dopisywała. Na niebie chmury były rzadkie. Dominowało świecące słońce. Było ciepło i w słońcu temperatura wyraźnie przekraczała zero stopni. Jak się domyślałem z powodu mroźnych nocy brakowało oznak wyraźnej odwilży. Szybko pobiegłem wynająć narty w hotelu i kupić bilet na wyciąg. Potem już tylko w górę, w górę i w górę. Jazda wyciągami trwała ponad pół godziny – środkowy wyciąg krzesełkowy miał długość dwóch tysięcy trzystu metrów. Dolny i górny miały po kilometrze. Po drodze zauważyłem schodząca niegroźną lawinę na sąsiednim zboczu oraz przechodzące poniżej mnie, w dolinach małe i średnie obłoki. W ten sposób dotarłem do ostatniej stacji kolejki – Sadzele umieszczonej na wierzchołku o wysokości ponad trzech tysięcy trzystu metrów nad poziomem morza. Widać było Kazbek – trzeci pod względem wysokości szczyt w Gruzji i siódmy na Kaukazie. W pogodne dni widać go również z tbiliskiej Mtatsmindy, na której stoi wieża telewizyjna. Choć wydawało się, że Kazbek nie może być daleko stąd to marszrutka między Gudauri a Stepantsmindą – miejscowością położoną u jej podnóża pokonuje ponad trzydzieści kilometrów. Spojrzałem w przeciwnym kierunku – na południe. Na moim poziomie i dookoła mnie znajdowały się chmury, które z rzadka opływały szczyt, na którym stałem. Nieco poniżej z majestatycznym spokojem spoczywały białe, ośnieżone szczyty. Ich czarne granie, a znacznie dalej i niżej lasy urozmaicały ten śnieżnobiały krajobraz.

Lubię prędkość i wywoływany przez nią zwiększony poziom adrenaliny we krwi. Jazda na nartach zawsze pozwala mi je umiejętnie dawkować. Pędząc po stoku delektuję się nimi i kontroluję je za pomocą precyzyjnych, skoordynowanych ruchów ciała. Po pewnym czasie buty, narty i kijki tworzą z moimi kończynami jedną całość. Piękno i siła przyrody jest wszędzie dookoła gdzie okiem nie sięgnąć. To co większość uznałaby za niebezpieczne mnie fascynuje. Szukam granicy między tym co bezpieczne, a ryzykowne, ale jej nie przekraczam. Poznaję jedynie gdzie ona jest. W miarę jak nabieram umiejętności i pewności siebie ona stopniowo się przesuwa. To właśnie ta zabawa przyspiesza bicie serca i zwiększa ciśnienie. Sprawia, że czuję się rześko. Nie myślę o niczym innym. Skupiam się na tym co robię i jestem maksymalnie precyzyjny – dążę do perfekcji.

Dookoła mnie są podobni do mnie fani białego szaleństwa. Kiedy są blisko uważam bo nie mam prawa ryzykować ich bezpieczeństwem. Jazda wyciągiem pozwala odpocząć – zwłaszcza mięśniom nóg, zamienić kilka słów z ludźmi, którzy dzielą tę wspólną pasję lub zapamiętywać biały, górzysty krajobraz z kołyszącego się nad ziemią krzesełka wyciągu.

W Gudauri świadkami mojej rozrywki i moich zmagań były pięcio i czterotysięczniki bardzo umownie oddzielające Europę od Azji. Ani ja ani nikt inny nie zastanawiał się jednak gdzie jest granica pomiędzy tym co dzikie, a cywilizowane i czy w ogóle da się ją kiedykolwiek znaleźć i wytyczyć.

W drodze powrotnej w marszrutce fizycznie zmęczony, umysłowo wypoczęty i zrelaksowany musiałem się grubo tłumaczyć z wybuchu śmiechu. Amerykanka, która siedziała tuż obok mnie właśnie zdjęła okulary przeciwsłoneczne po całym dniu jazdy w intensywnym słońcu. Za chwile szaleństwa też wkrótce przyszło mi zapłacić. Po dwóch dniach z twarzy zaczęła mi schodzić skóra. Wyglądałem dość śmiesznie.

Z delegacją w Hulo

Nieco znudzony wilgotną i zimną wiosną w Batumi postanowiłem wybrać się na wycieczkę do Hulo. Miasteczko było malowniczo położone w Górnej Adżarii i oddalone od Batumi około dziewięćdziesięciu kilometrów – trzech godzin jazdy marszrutką. Chciałem sprawdzić czy da się tu jeszcze pojeździć na nartach. Na dworzec autobusowy w Batumi w soboty rano zjeżdżały z Hulo i okolic zielone Fordy Transity wypełnione ludźmi i kartoflami. Miałem informacje, że w Hulo jest działająca kolejka linowa, która była drugą co do długości na terytorium ZSRR, a w okolicy znajduje się kilka wyciągów narciarskich, które działają gdy tylko jest śnieg. Mieszkańcy tego zakątka cieszyli się w Batumi opinią pracowitych i rozsądnych.

Skąd jesteś? Z nad Bałtyku? – Zapytał kierowca w czasie jednego z przystanków w czasie których, dosiadali się kolejni pasażerowie. Byłem już przyzwyczajony do uwagi jaką zwracali mieszkańcy Batumi na przybyszów spoza Kaukazu podobnie jak do bycia klasyfikowanym jako mieszkaniec republik nadbałtyckich.

Aaa Polak!!!… Tylko raz w życiu obraziłem się na Polaków… Jak nie wybrali Kaczyńskiego. Gocha powiedział to pół serio pół żartem uśmiechając się przy tym zawadiacko. Rosyjskiego jak większość mężczyzn po czterdziestce nauczył się w radzieckiej armii. Obiecał mi, że jeśli zdążę wszystko zobaczyć i będę z nim wracał do Batumi po południu posadzi mnie z przodu i opowie o wszystkich atrakcjach jakie będziemy mijać w drodze powrotnej, a w razie potrzeby zatrzyma się tak żebym mógł porobić zdjęcia.

Poruszaliśmy się szosą, która wiła się zboczem wąwozu najpierw wzdłuż rzeki Choroki, a następnie Adżaristskali. Minęliśmy Kedę, Szuakewi i w końcu dotarliśmy do Hulo. Jego centrum było położone na zboczu. Przylegały do niego osiedla i ponad siedemdziesiąt wiosek. Populacja tej społeczności w większości muzułmańskiej liczyła około trzydziestu pięciu tysięcy osób. W centrum stały urzędy, szkoła, muzeum. Meczet i cerkiew były oddalone od siebie o sto pięćdziesiąt metrów. Główna droga biegła przez centrum ku przełęczy Goderzi w kierunku Achalcyche – stolicy kolejnego regionu Samcche-Dżwacheti. Również w centrum, przy głównej drodze znajdował się postój taksówek, marszrutek, niewielkie targowisko oraz wyciąg kolejki linowej, która służyła mieszkańcom okolicznych wiosek jako główny środek transportu do centrum miasta.

Podszedłem pod wyciąg i cierpliwie czekałem na pojawienie się obsługi. Wkrótce zjawiło się dwóch mężczyzn z krzesłami i workami kartofli, kobieta z dwójką dzieci. Załadowaliśmy się z tym wszystkim do gondoli razem z młodym mężczyzną z obsługi. Podobnie jak ja był on nieco zakłopotany. Nie mogliśmy się porozumieć ani po rosyjsku ani po angielsku, ani za pośrednictwem innych. Jako jedyny pasażer wręczyłem mu dwa lari na „bilet”. Gdy ruszyliśmy zorientowałem się, że z powodu odległości dzielącej nas od drugiego zbocza trudno zidentyfikować miejsce gdzie znajduje się druga stacja kolejki. Lina, na której zawieszona była gondola zdawała się być coraz cieńsza, aż wreszcie znikała na tle zbocza. Zjeżdżaliśmy w dół, a mimo to dystans dzielący nas od ziemi stale się zwiększał. Miałem wrażenie, że gondola jest przeciążona. Na wypadek gdyby zerwała się podłoga mocno chwyciłem się poręczy u góry. Po pewnym czasie poczułem, że poruszamy się w poziomie, a później znów do góry. Pod nami znajdował się wąwóz z rzeka na dnie. W oddali Hulo spokojnie spoczywające na swoim zboczu.

Po zaliczeniu głównej atrakcji wróciłem do miejsca skąd odjeżdżały marszrutki. Zacząłem się wypytywać o możliwości dojazdu do najbliższych wyciągów narciarskich jednak szybko zorientowałem się, że brak znajomości gruzińskiego może tu być problemem. Połowa z grupy mężczyzn, która skupiła się wokół mnie nosiła brody i charakterystyczne dla muzułmanów zielone lub czarnozielone nakrycia głowy. Ta „rada starszych” szybko wybrała spośród siebie delegata, który w ich imieniu rozmawiał ze mną. Moim głównym rozmówcą był mężczyzna, o pociętej bruzdami i ogorzałej twarzy. Nie tylko mówił po rosyjsku, ale można od niego było wyczuć zapach alkoholu co mogło zwiastować jakieś głębsze związki z Rusią. Miał na sobie czarną skórzaną kurtkę, brązowe sztruksy muzułmańskiego kroju – bez kondonierek i czarne eleganckie półbuty. Jego nowa odzież odznaczała się na tle otaczających ją spłowiałych garniturów. Jak się okazało z rozmowy, marszrutki w miejsca, do których chciałem dotrzeć wyjeżdżają z samego rana i wracają pod wieczór. Pozostała jedynie droższa opcja skorzystania z taksówki o tyle ryzykowna, że ani nie uda mi się pojeździć na nartach, ani złapać ostatniej przed zmierzchem marszrutki do Batumi. Byłem lekko skonfundowany.

– Jeśli zechcesz możesz być moim gościem. Zapraszam cię do swojego domu. To niedaleko. Trzeba jedynie przejść pieszo dwa kilometry z miejsca, w którym zatrzymuje się marszrutka. Spokojnie swoim nieco ochrypłym głosem zaproponował mi Teimur.

Dobrze, chętnie, odpowiedziałem i natychmiast zacząłem dziwić się sam sobie i swojej odwadze. Na swoje usprawiedliwienie miałem półroczne doświadczenie gruzińskiej gościnności i wiedzę, że na Kaukazie komunikacja pozawerbalna ma większe znaczenie niż w Europie, a tu w tej grupie mój rozmówca cieszył się sporym szacunkiem i zaufaniem. Natychmiast jednak pojawiły się wątpliwości. Przecież w Polsce czy w Europie nie zgodziłbym się na nocleg u nieznajomego, z którym zamieniłem zaledwie kilka słów w obcym języku. Teraz w dodatku miałem obok siebie w marszrutce podchmielonego, pięćdziesięcio paroletniego muzułmanina, a do najbliższego miasta dziewięćdziesiąt kilometrów, z tym, że najwcześniej jutro rano.

Z Teimurem i jego rówieśnikiem jak się później okazało sołtysem jechaliśmy marszrutką z wyłączonym silnikiem w dół pięć może siedem kilometrów. W końcu wysiedliśmy. Czekał nas czterokilometrowy marsz pod górę do ich wsi. Było około południa. – Gdybym powiedział ci, że to będą cztery kilometry w górę pewnie byś odmówił powiedział Teimur gdy już było widać wioskę. Mnie się podobało. Byliśmy tylko my, Mały Kaukaz, jodłowy las, droga, resztki topniejącego śniegu i czyste, rześkie, górskie powietrze.

Teimur pytał mnie po drodze jak się znalazłem w Gruzji i czym się tu zajmuję. Zapytał też co sądzę na temat katastrofy lotniczej prezydenta Kaczyńskiego. W jego pytaniach nie było nadmiernej dociekliwości ani natręctwa, którego mógłbym oczekiwać. Biło od niego spokojem ludzi doświadczonych, ale szczęśliwych i żyjących w harmonii ze swoim otoczeniem. Odpowiadał oszczędnie, ale rozsądnie. Ja z kolei byłem ciekawy gdzie nauczył się rosyjskiego, dlaczego nie stroni od czaczy choć jest muzłumaninem i czy mógłbym się spotkać z Amerykaninem, który w sąsiedniej wiosce uczy angielskiego. Zauważyłem, że to jest wyjątkowa sytuacja i pierwszy raz zostałem zaproszony do domu muzłumanina. Teimur odpowiedział, że to nie jest aż tak ważne. 

Pierwszym i jedynym przystankiem był dom sołtysa. Zdjęliśmy buty i weszliśmy stąpając po dywanach. To była wioska muzłumańska. Nasz gospodarz posadził nas na wygodnej kanapie niedaleko od rozgrzanej metalowej „kozy”. Na jednej z drewnianych ścian wisiał dywan. Również podłoga i sufit były wykonane z drzewa. Komin pieca oddzielony był od drewnianego sufitu ceramiczną lub żeliwną rurą. Teimur z bibuły i suszonego tytoniu skręcił sobie papierosa. Zapytał czy też chcę zapalić. Powiedziałem, że tak. Po paru nieudanych próbach pozwoliłem sobie skręcić papierosa. Mimo, że nie nabrałem dużo dymu w płuca musiałem odkaszlnąć i usiąść. Dobrze, że z tyłu była kanapa. Papieros był mocny i ćmił się długo. To był prawdziwy, naturalny tytoń. Czekaliśmy na posiłek, który był teraz przygotowywany przez żonę sołtysa. Sołtys przedstawiał mi swoich trzech synów w wieku od siedemnastu do dwudziestu czterech lat. Wszyscy barczyści o potężnych ramionach.

Gdy tylko kobieta dopiekła kartofle przeszliśmy do drugiego pokoju, w którym stał nakryty na trzy osoby stół. Na stole oprócz czerstwego chleba i karawki z chłodną czaczą, którą właśnie przyniósł gospodarz stał w głębokiej misce charakterystyczny adżarski ser w tłustym brązowym sosie, biały ser gruziński, jajecznica, naleśniki, twaróg, ogórki, papryka i pomidory z octu.

– Jeśli chodzi o zaopatrzenie w żywność to wieś jest samowystarczalna – powiedział sołtys.

– To wszystko co leży na stole to nasze własne produkty. Wystarcza ich dla nas i dla naszych gości. Zwykle nikomu ich nie sprzedajemy. Najbliższy bazar jest dopiero w Batumi.

Pół litra ognistego płynu ledwie wystarczyło nam na zestaw podstawowych toastów, skrócony i dopasowany do okoliczności. Wypadało kończyć ponieważ sołtys spodziewał się delegacji z Tbilisi. Pozbieraliśmy się z Teimurem i poszliśmy dalej jakieś trzysta metrów. Jego dom był najbardziej okazały i stał w samym centrum wioski. Podobnie jak u sąsiadów pierwsza kondygnacja była podmurowana, a druga mieszkalna w całości wykonana z drzewa. Deski jego domu wyglądały najbardziej świeżo. Gdy tylko zdjęliśmy buty jego żona wzięła i umyła je na podwórku. Zaprosił mnie do środka. W pokoju z piecem na łóżku spała jego wnuczka. Po chwili zebrała się jego rodzina. Byli krewni, którzy przyjechali z innej wioski. Zajrzał ktoś z sąsiedztwa.

Czekaliśmy na obiad. Patelnia wypełniona słynnymi hulskimi kartoflami skwierczała tuż obok na metalowym piecu. Jak wynikało z naszej rozmowy i z kontekstu Teimur w czasach ZSRR tak jak prawie każdy zdrowy mężczyzna odbył służbę wojskową. Wysłano go do Niemiec Wschodnich. W armii nauczył się rosyjskiego. Tolerancję oraz rozsądny stosunek do alkoholu można było wytłumaczyć religią i miejscem zamieszkania. Otwartość i ciekawości świata tym, że jeszcze w czasach ZSRR zgromadził majątek handlując walutą – był cinkciarzem. Teraz mówił po rosyjsku z pewnym trudem ponieważ dawno go nie używał. Jego żona przyniosła i położyła na stole orzechy i jak mi się wydawało półprzezroczyste arkusze papieru. Powiedziano mi, że to suszony sok jabłkowy. Spróbowałem. Było dobre. Pomyślałem, że to właśnie orzechy z okolic Hulo spływają rzeką w dół do morza, które wyrzuca je potem na kamienistą plażę w Batumi. Wkrótce wspólnie zjedliśmy obiad. Po obiedzie Teimur powiedział, że cały czas spodziewają się delegacji z Tbilisi i dlatego pójdzie na jakąś godzinkę do sołtysa bo do niego przyjeżdżają. Zapytałem co sprowadza tu delegację ze stolicy. Teimur wyjaśnił, że interesują się i wspierają ich podstawowe potrzeby komunalne, a oni cenią sobie takie wsparcie. Po zimie mają akurat do wymiany rury doprowadzające wodę do wsi, poza tym druga droga, tą którą doszliśmy do wsi jest nieprzejezdna i wymaga remontu w niektórych miejscach. Osunięcie się skał na główną drogę grozi im odcięciem od świata.

Wkrótce Teimur wyszedł, a ja zostałem sam z jego rodziną. Budziłem ciekawość wśród najmłodszych i nie mogłem narzekać na nudę. Żona Teimura – kobieta szczupła, ruchliwa i równie pogodna jak on, zajmowała się domem i towarzyszyła krewnym. W czasie gdy nie absorbowała mnie ich najmłodsza wnuczka, rozmawiałem z nią i z jedną z krewnych – znały rosyjski. Wkrótce z sąsiedztwa przyszło kilku mężczyzn. Mieli do omówienia z gospodarzem jakieś ważne sprawy. Gospodyni posadziła ich koło mnie. Usiedli i zaczęli rozmawiać między sobą. Wkrótce zjawił się gospodarz. Powiedział mi, że delegację, której się spodziewali coś zatrzymało w Tbilisi, ale to nic bo oni przecież maja już ciekawszego, zagranicznego gościa i nic co przygotowali się nie zmarnuje. Zapytał też czy chciałbym im pomóc, dodał od razu, że kupili niedawno komputer i chcieliby abym pokazał im jak można korzystać z internetu. Oczywiście zgodziłem się. Poczułem się wyróżniony tym, że mogę doradzić i podzielić się swoimi umiejętnościami z tą niewielką, otwartą społecznością tak mądrze gospodarującą swoimi zasobami. Teimur zaczął rozmowę z grupą mężczyzn z sąsiedztwa, a ja spokojnie obserwowałem jak toczyło się życie w tej małej wiosce na końcu świata, w której nie było ani jednego sklepu. Kiedy skończyli, gospodarz powiedział, że przyszli do niego pożyczyć pieniądze na remont ciężarówki, która rzeczywiście przydałaby się we wsi. Pieniędzy jednak nie dostaną. W zeszłym roku udzielił im już takiej pożyczki jednak ciężarówka nie jeździ, a co się stało z pieniędzmi nikt go nie poinformował. Gospodarz oprowadził mnie po swoim domu. Zatrzymaliśmy się na balkonie tak jak cała kondygnacja wykonanego z drzewa. Przed nami roztaczał się widok na dolinę, w której położona była wieś. Poniżej na podwórku stały deski i sprzęty stolarskie, których Teimur i jego syn używali do pracy.

Robiło się już szaro na dworze kiedy weszliśmy z całą rodziną i dziećmi z sąsiedztwa do pokoju, w którym stał komputer. Syn gospodarza zabrał się do uruchamiania modemu telefonicznego, który łapał sygnał przez radio. Później próbował zalogować się do Skypea i tu mieli problem, który pomogłem im rozwiązać. Wkrótce nawiązali połączenie i mogli porozmawiać z krewnymi w Megrelii. Byli zadowoleni i dumni. To był zapewne pierwszy komputer we wsi. Sołtys miał jedynie odtwarzacz wideo, a Teimur miał już komputer i łącze internetowe pozwalające choć przez chwilę podejrzeć i porozmawiać z krewnymi odległymi o setki kilometrów. Po tej rozmowie Teimur poprosił mnie abym wyjaśnił jak można korzystać z internetu i co można w nim jeszcze znaleźć. Pracę przerwaliśmy sobie kolacją. Wznieśliśmy na razie tylko dwa tosty tak aby móc wrócić jeszcze na chwilę do komputera. Tym razem przy komputerze byliśmy sami, a Teimur chciał abym spróbował znaleźć coś na temat Hulo i ich wsi. Oczywiście google znalazły teksty, fotografie, a nawet mapy co wyraźnie mu się spodobało. Potem zapytał o rzecz, przed którą planowałem go właśnie ostrzec. Tym razem google znalazły nam zdjęcia kilku piersiastych blondynek. Ostrzegłem, że to jedynie namiastka i łatwo tu znaleźć dużo więcej zepsucia. Teimur zapytał jeszcze o możliwości śledzenia działań w sieci. Zapewniłem go, że co do zasady takie możliwości istnieją, ale w przypadku korzystania z kont bankowych czy innych połączeń szyfrowanych powinien być spokojny.

Wróciliśmy do stołu, przy którym kontynuowaliśmy stary gruziński rytuał. Była północ kiedy już dobrze się poznaliśmy. Nad śpiącą okolicą błyszczały gwiazdy, które pomagały zlokalizować ośnieżone szczyty Małego Kaukazu. Spoczynek w drewnianej izbie, w miękkim sprężynowym łóżku był nagrodą dla strudzonego delegata…

Nazajutrz zjedliśmy razem śniadanie, wymieniliśmy się telefonami i pożegnaliśmy się. Gospodarz zaprowadził mnie do marszrutki, która odjeżdżała punktualnie o godzinie ósmej spod jego domu prosto do Batumi. Dostałem najlepsze miejsce – z przodu zaraz obok kierowcy – i mogłem wszystko dokładnie po drodze oglądać i fotografować. Marszrutka stawała co kilkaset metrów. Z tyłu robiło się tłoczno…

W Hulo do marszrutki dosiadła się pięćdziesięcio paroletnia kobieta. Miałem wrażenie, że w mało wyszukany sposób wydawała kierowcy, który miał nas wieźć po krętej górskiej drodze jakieś instrukcje. Potem zwróciła się do mnie łamanym rosyjskim:

– Popatrz jak tu w Gruzji pięknie! O tam, jaki ładny wodospad!

– Jaki tam wodospad – odparłem. Na pewno ktoś stoi na górze i właśnie oddaje mocz. Kabina marszrutki zatrzęsła się od śmiechu…